piątek, 5 kwietnia 2013

Nil przedstawia


    Po blisko dwóch tygodniach pływania po samych falach zapragnęliśmy z Zosią spróbować swoich sił na dużej wodzie. Na pierwsze nasze pływanie po przełomach Nilu zabrał nas poznany na miejscu Jonas z Niemiec. Od razu się polubiliśmy, ponieważ tak jak my niezłą zajawkę  na punkcie kajaków.Po lunchu zamówiliśmy 3 boda-boda, co oznacza taksiarzy wożących swoich klientów na motocyklach i zaczęliśmy przygotowywać się do naszego pierwszego spływu Nilem. Kiedy już byliśmy spakowani, przepłynęliśmy z wyspy na ląd, gdzie zamiast 3 boda boda czekało ich więcej… No ale tak to bywa, że gdy Muzungu (biali) zamawiają body.  Nie obyło się bez negocjacji. Podobnie jak zeszłym razem, kiedy wybieraliśmy się do Jinji teraz też musieliśmy 15 minut negocjować cenę. Oczywiście i tak miejscowi zarobili na nas więcej niż na zwykłych klientach, ale z 25 000 szylingów zeszliśmy do 15 000 za osobę, co w przeliczeniu daje jakieś 5,5 dolara. Po zakończeniu negocjacji boda-drajwerzy przywiązali nasze kajaki do jednego z motocykli, Zosia i ja wsiedliśmy na drugi motor, a Jonas ze swoim kajakiem na trzeci. Wyruszyliśmy w drogę.   

    Po ponad półgodzinnej jeździe dojechaliśmy do miejsca znanego wśród kajakarzy jako Superhole, gdzie zeszliśmy na wodę. Jeszcze tylko kilka minut wiosłowania i spłynęliśmy pierwszy z przełomów Nilu, na którym znajduje się odwój o wspomnianej już nazwie. Po pierwszym wejściu już wiedzieliśmy, że nie jest on taki „super”, bo przy tym poziomie wody był raczej szemrzącą, słaba falką niż odwojem. Nie przeszkodziło to nam jednak w dobrej zabawie. Zosia, Jonas i Ja polataliśmy trochę robiąc Loop’y i Space Godzille. Zrobiłem też kilka Mc Nasty i Phoenix Monkey, po czym wyruszyliśmy dalej w drogę w kierunku Itandy.


    Itanda jest jednym z najpiękniejszych i najtrudniejszych przełomów Nilu. Długo chodziliśmy po brzegu i oglądaliśmy ten monstrualny odcinek. W pierwszym momencie wydał mi się straszny i bardzo niebezpieczny. Przelewa się tam wielka masa wody i tworzą się kolosalne odwoje, w których jak na moje oko woda wracała z 6-7 metrów w poziomie… Między nimi, bardzo blisko wiedzie optymalna droga płynięcia. Na samą myśl spotkania z najgorszym z odwojów o imieniu „Kuban” przeszedł mnie dreszcz. Całą sekcję kończy „Bad place”, którego nazwa jest adekwatna do tego, jak wygląda i co może zrobić z kajakarzem, który tam wpadnie.


   Jonas opowiedział nam jak spłynął Itandę. Za pierwszym razem nie widział obok czego przepływa, a za drugim żałował że widzi. Pokazał nam swoją drogę płynięcia i powiedział, że więcej tego nie zrobi, że dwa razy to dla niego w zupełności wystarczająca ilość spłynięć. Po jego opowieści stwierdziliśmy, że Itanada może poczekać. Przenieśliśmy nasze kajaki poniżej i popłynęliśmy dalej ku łatwiejszym przełomom Nilu, gdzie czekały na nas wysokie fale. Na niektórych z nich zagościliśmy na nieco dłużej niż jeden surf, a na innych bawiliśmy się robiąc figury freeride’owe, takie jak Kick Fip, czy Macho Move.


   Po paru godzinach wiosłowania i dobrej zabawy na moment spojrzeliśmy na brzegi tej pięknej rzeki, którą spływaliśmy i z lekkim przygnębieniem przyglądaliśmy się dziełu miejscowych. Brzegi Nilu w tym miejscu były niemalże kompletnie pozbawione naturalnej roślinności. Podobno jeszcze 2-3 lata temu rósł tutaj las deszczowy, wiecznie zielona dżungla, a teraz widać tylko poletka kukurydzy i czerwoną ziemię. Jonas pokazał nam nietknięte przez ludzi małe wysepki na rzece, na których roślinność stanowi namiastkę tego co do niedawna można było zobaczyć po obu brzegach rzeki.                                                          

***

   Nil za Superhole’m, po przypominającym jezioro odcinku rzeki rozdziela się na trzy części. Wcześniej już wspomnianą Itandę oraz Hypoxię i Kalagalę. Dwa dni po pierwszym spłynięciu rzeki i lekkim niedosycie, postanowiliśmy na nią wrócić. Tym razem płynęliśmy od Kalagali, a nasza ekipa powiększyła się o jedną osobę – Tom’a z Austrii.


   Spakowaliśmy sprzęt przed śniadaniem, żeby móc wyruszyć w drogę zaraz po nim. Około 9:30 udało nam się pomyślnie zakończyć negocjacje z boda-boda taksiarzami i wyruszyć. Gdy dojechaliśmy na miejsce naszym oczom ukazał się fajny uskok z dużą ilością przepływającej wody i silnym odwojem na niemal całej długości.


   Pierwszy Kalagalę spłynął Tom, który pokazał nam drogę płynięcia. Tak jak przypuszczaliśmy trzeba było trzymać się blisko prawej strony by uniknąć spotkania z bardzo silnym odwojem. Ja stałem na zabezpieczeniu z rzutkami poniżej uskoku, a Zosia z Jonasem filmowali i robili zdjęcia na wysokości  krawędzi slapu. Tom poradził sobie bardzo dobrze i nie spędził zbyt wiele czasu pod wodą.  Drugi spłynął Jonas, po którym przyszedł czas na Zosię. Tom i Jonas stali na krawędzi uskoku, a ja dalej czekałem z rzutkami poniżej. Gdy zobaczyłem Zosię na krawędzi slapu wszystko wydawało się być w porządku. Pewnie wiosłowała i trzymała się linii płynięcia, czyli mocno po prawej stronie. To ważne by spływać Kalagalę w tym miejscu, ponieważ pójście środkiem, czy całkiem lewa stroną może skończyć się bardzo źle. Zaraz po przepłynięciu krawędzi uskoku Zosia zniknęła na krótki moment w pianie, po  czym wstała eskimoską ale z dwoma częściami wiosła w rękach i załapała się do cofki po prawej, z której nie dało się przepłynąć na drugą stronę bez spłynięcia przez kolejne bystrze. Okazało się, że wiosło pękło przy uderzeniu o wodę podczas spływania Kalagali. Odbyliśmy krótką naradę z Jonasem, który po chwili wypłynął do Zosi by podać jej drugie wiosło. Zajęło to dłuższą chwilę ale ostatecznie Zosia z Jonasem spłynęli 3 cofki niżej. Gdy oboje zameldowali się z powrotem obok Kalagali przyszedł czas na mnie.


   Po krótkiej rozgrzewce powyżej slapu wypłynąłem mocno na prawą stronę i spłynąłem Kalagalę. Zniknąłem na trochę dłuższą chwilę pod wodą niż pozostali ….:P Po jakiś 3-4 sekundach i 7 metrach przepłyniętych pod wodą wynurzyłem się i wstałem eskimoską.Po moim spłynięciu Jonas z Tomem nareperowali złamane wiosło drewnianym kołkiem i kawałkiem izolepy i wyruszyliśmy dalej. Obejrzeliśmy od dołu Hypoxię, spłynęliśmy po znanych już nam z wcześniejszego spływu falkach i wyruszyliśmy w stronę Hairy Lemnon gdzie pomimo 2 godzinnego spóźnienia czekało na nas spaghetti :). Oboje z Zosią byliśmy zmęczeni po pełnym wrażeń dniu spędzonym na rzece. Czułem jednak lekki niedosyt, więc popłynąłem poćwiczyć na Nile Special, gdzie byli już Finowie i Tom z Jonasem. Fala tego dnia była daleka od ideału, ale pomimo tego udało się nam fajnie polatać. Zrobiłem kilka fajnych, wysokich Pan Am’ów  przodem i tyłem oraz parę wysokich Air Screw. Zachodzące słońce dodało trochę kolorów ostatniemu kajakowemu wieczorowi Jonasa, który następnego dnia musiał już wracać do Niemiec.


   Pomimo zmęczenia bardzo chciało nam się pływać i myślę, że po obejrzeniu zdjęć od Toma zrozumiecie o co chodziło.


Do zobaczenia


Tomek i Zosia








 


 






 
foto Tom Zach
foto Tom Zach

foto Tom Zach
 
foto Jonas Yunus

foto Jonas Yunus

foto Jonas Yunus

foto Jonas Yunus

foto Jonas Yunus

foto Jonas Yunus


foto Jonas Yunus

wtorek, 2 kwietnia 2013

Podróż do Jinji


Jinja jest drugim albo trzecim największym miastem w Ugandzie. Znajduję się około 40 km od naszej wyspy. W dzień wolny od pływania postanowiliśmy się do niej wybrać. Razem z nami zdecydował się jechać Aapo, przesympatyczny kajakarz z Finlandii. Mieliśmy dwie opcje podróży. Pierwsza bardziej kosztowna i prostsza - zamówić zwykłą taksówkę. Druga, zamówić boda-boda do Nazygo i wsiąść do matatu jadącego do Jinji.
Wybraliśmy tańszy i o wiele ciekawszy wariant. Po śniadaniu zamówiliśmy boda-boda, spakowaliśmy się i opuściliśmy wyspę łódką. Na brzegu czekało już na nas kilka boda-boda, a prościej mówiąc motorowych taksówek. Przyjechało ich troszkę więcej niż zamówiliśmy i trzech panów toczyło zażartą dyskusję, z którym z nich pojedzie Tomek.
Negocjację cen wziął na siebie Aapo, jak to bywa w Ugandzie trwało to dość długo. W końcu stanęło na 4 000 szylingów ugandyjskich za osobę, nie jest to dużo, ale i tak jest to „muzungu price”. Czyli cena dla „białych”, oczywiście wyższa niż dla miejscowych. Gdy już wszystko zostało uzgodnione , wsiedliśmy na motory i ruszyliśmy w stronę Nazigo.  
Jazda do Nazigo była bardzo ciekawa, w nocy padło, więc na drodze było trochę ślisko. Tomek ze swoim kierowcą zaliczyli dwa lekkie poślizgi. Z wyspy do Nazigo na drodze nie ma asfaltu, jest tylko ugniecione błoto z mnóstwem dziur. Jechaliśmy slalomem między nimi, a na bardziej równych kawałkach kierowcy przyśpieszali i znów mocno hamowali przed dziurami.
Przyszedł czas na przesiadkę w matatu, czyli mały zatłoczony busik, który miał nas zabrać do Jinji. Na drodze nie było widocznych przystanków, zatrzymywaliśmy się tam gdzie byli klienci. Nie było też ograniczenia miejsc w środku, gdy pojawiała się nowa osoba, pozostali lekko przesuwali się, siedząc po dwie osoby na jednym miejscu.
W Jiniji najbardziej znaną ulica jest Main Street. Na niej właśnie znajduje się najwięcej restauracji, kafejek, straganów i sklepów. Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od kawy z ciastkiem w Source of the Nile Coffe. Miejscowa kawa okazała się znakomita, obiecaliśmy sobie, że troszkę jej zabierzemy ze sobą do Polski. Gdy już pobuszowaliśmy po intrenecie i zjedliśmy lunch, poszliśmy przejść się po mieście.
Idąc po Jinji, na każdym rogu można spotkać kierowców boda-boda, zagadujących czy nas gdzieś nie zabrać. W mieście jest strasznie gorąco i unosi się pomarańczowy pył. Wszędzie pełno jest straganów i sklepów. Na naszej drodze napotkaliśmy targ. Było tam dosłownie wszystko. Owoce, fasole, mięso, ryby, ubrania, narzędzia, a nawet smażone robaki. W dziale z ubraniami panie na bieżąco coś szyły. Dzieci kręciły się dookoła z nudów. Na kilku straganach sprzedawcy spali oczekując na klientów. Kiedy postanowiliśmy już wracać, poszliśmy w miejsce gdzie wysiedliśmy z matatu. Okazało się, że musimy pójść na parking dla taksówek. Pytając o drogę, dotarliśmy na miejsce. Był to wielki plac z dziesiątkami matatu. Znaleźliśmy odjeżdżający w stronę Nazygo i wsiedliśmy. Czekając na odjazd dookoła przewijało się mnóstwo osób, większość z nich podchodziła do busów proponując napoje, ciastka, zegarki, bądź różne inne dziwne rzeczy.
Jinja nie okazała się zbyt duża, jest tam strasznie brudno, ale warto było obejrzeć zupełnie inną kulturę. Najzabawniejsze jest to, że z całej podróży najbardziej podobała nam się jazda boda-boda.
Pozdrawiam
Zosia z Tomkiem


 zdjęcie: Aapo Halonen
 zdjęcie: Aapo Halonen