piątek, 29 marca 2013

3 ugandyjskie browary


W okolicy sprzedają trzy najbardziej znane browary w Ugandzie: Nile Special, Bell i Club. Na naszej wyspie można kupić dwa z nich pierwszy i trzeci. Nil Special jest trochę mocniejszy, Club jest bardziej delikatny. Oba są bardzo dobre, ale mi bardziej do gustu przypadł smak pierwszego. Tak samo ma się sprawa z falami powyżej naszej wyspy. Są trzy fale. Pierwsza - Nile Special, moja ulubiona, działa przy dużej wodzie , jest szybka i wysoko wybija. Trzecia Club wave działa przy niskim stanie wody i trudniej z niej wypaść . Między nimi jest  fala Bell. Nie wiemy kiedy jest idealna. Jak jest niski poziom wody robi się z niej coś przypominającego przerażający odwój, a gdy jest wysoki fala słabo trzyma.
Na wyspie czas płynie powoli. O 8:30 dzień rozpoczyna się śniadaniem. Codziennie stół zastawiony jest świeżymi owocami – bananami, arbuzami i ananasami. Owoce te dostępne są także u nas, ale w tym miejscu mają dużo lepszy, słodszy smak. Do tego podawane są tosty, podpiekane na grillu i jajka. Czasem pojawia się też bekon. Bywa, że przy śniadaniu odwiedza nas grupka małp. Skaczą wesoło z drzewa na drzewo. Czasem któraś spadnie. Rozgląda się wtedy z głupkowatym wyrazem twarzy i po chwili wspina się z powrotem na drzewo.
Po śniadaniu idziemy pływać. Rano jest niższy poziom wody i wtedy można potrenować na Club wave, która tak jak i reszta fal znajduje się powyżej wyspy. Aby się tam dostać trzeba około 10 minut wiosłować pod prąd. Przy brzegach rzeki nurt nie jest zbyt mocny i miejscami tworzą się cofki, więc nie jest to zbyt wielki wysiłek. Płynąc po drodze można spotkać ogromne warany, różne jaszczurki i ptaki. Kaczko-podobne nurkujące, dziwaczne z szyją przypominającą ogon małpy i wielkie czarne mające coś w sobie z czapli. Czasem na niebie pojawiają się też orły.
O pierwszej w południe podawany jest obiad. Ryż, makaron, ziemniaki, fasola, sosy z mięsem, z warzywami i sałatka. Codziennie coś innego i codziennie znakomite. Po zjedzeniu mamy czas na zrelaksowanie się, wtedy właśnie stopniowo podnosi się woda. Gdy już osiągnie wystarczającą wysokość, bierzemy linę i znów płyniemy w górę rzeki. Linę? Tak, bierzemy linę, mocujemy ją powyżej fali. Jedna osoba z ekipy kajakarzy lub miejscowe dziecko podaje końcówkę liny kajakarzowi w cofce. W tym momencie zaczyna się zabawa, trzeba się przepromować na falę. Niektórym wychodzi to bez problemu, ale takim mniej silnym istotkom jak ja nie jest łatwo :) W cofce woda szaleńczo pulsuje w górę i w dół, miota czekającymi kajakarzami na wszystkie strony. Problem polega na odpowiednim ustawieniu kajaka przy wejściu na nurt, jeśli woda nie obróci kajaka jest już z górki. Wystarczy tylko jedną ręką trzymać linę, drugą wiosło i utrzymywać przechył na prawą stronę.  Gdy już jesteśmy „w środku” mamy możliwość naprawdę wysoko poskakać. Nile Special jest dużą falą z długą dolinką, co ułatwia wykonywanie powietrznych figur (takich jak pan am i air screw). Na brzegu zwykle towarzyszy nam grupka młodych chłopaków. Kąpią się, bawią i obserwują jak pływamy. Raz zrobili nam koncert. Przyszli z pustymi baniakami, uderzając w nie patykami śpiewali jakieś ugandyjskie piosenki. Przychodzą też miejscowi zrobić pranie w rzece, bądź napoić bydło. Trzeba wtedy uważać, żeby zwierzaki nie staranowały leżących na brzegu kajaków. Gdy się ściemnia wracamy na wyspę. Szybko przebieramy się w długie ciuchy i psikamy antykomarowymi preparatami, ponieważ po zmierzchu zaczyna się pora malarycznych komarów.
Dzień kończy się kolacją, zdjęciami i dobrym ugandyjskim piwem.
Zdrówko!
Zosia z Tomkiem
P.S. Oczywiście nie codziennie pływamy na falach, ale o tym następnym razem ;)



zdjęcie: Jonas
                                                     zdjęcie: Jonas
zdjęcie: Juho Wiripi








czwartek, 21 marca 2013

Uganda wita!


               Nasza podróż do Ugandy rozpoczęła się z Wrocławia bardzo wczesnym rankiem. Jechaliśmy autem z przesiadką w Berlinie w samolot, kolejną w Istambule i postojem w Kigali. Po czwartej rano otworzyły się przed nami drzwi samolotu i  poczuliśmy znajomy zapach, aczkolwiek  dziwnie słodki.  Tak właśnie w jeden dzień lotu zmieniliśmy otaczającą nas temperaturę o jakieś 30 stopni i zapach zimy przemienił się w słodki zapach lata.
                Na lotnisku znaleźliśmy kierowcę, który zawiezie nas na Hairy Lemon- wyspę, na której zamierzaliśmy zamieszkać.  Tak więc wielki czarnoskóry facet wrzucił nasze kajaki na dach swojego samochodu, przewiązał jakimś jednym słomkowym sznurkiem i zaprosił nas do wnętrza.  Popatrzyliśmy na siebie z powątpiewaniem i wsiedliśmy do środka.  Pierwsze minuty jazdy były pełne niepokoju, ale gdy samochód przekraczał 100 km/h i nie było słychać roztrzaskującego się karbonu o jezdnię, zaczęliśmy się powoli uspokajać, a nawet wierzyć, że nasze kajaki przetrwają tę podróż.
                Kolejna niespodzianka czekała nas na stacji benzynowej.  Kierowca zatankował auto, wsiadł do środka i obwieścił nam, że on jednak nie wie gdzie jest  ta wyspa i zawiezie nas tylko do Jinji, a tam znajdziemy sobie kolejny transport.  Niezbyt spodobał się nam ten pomysł, więc wyciągnęliśmy z plecaka anglojęzyczną książkę o Ugandzie (jedyną jaką znalazłam w bibliotece) i pokazaliśmy mu adres oraz opis tego miejsca. Kierowca z dziwną miną przyglądał się stronie książki, wymiętosił ją lekko, wykonał kilka telefonów, aż w końcu zgodził się nas tam zawieźć. 
W Ugandzie obowiązuje ruch lewo stronny, znaki z ograniczeniem prędkości występują dość rzadko,  a na drodze pierwszeństwo ma większy. Nasz kierowca nie miał w zwyczaju wyłączać długich świateł i nie przeszkadzało mu wyprzedzanie na trzeciego.  Okazało się, że to tu całkiem normalne i nawet znalazło się parę aut, które nas wyprzedziły. Gdy słońce zaczęło wschodzić, naszym oczom ukazały się pola trzciny cukrowej i herbaty. Podejrzewam, że ta słodycz wyczuwalna w powietrzu to zasługa właśnie tej trzciny, ale mogę się mylić :)  Wszędzie było widać pełno ludzi, niosących przeróżne rzeczy, pracujących w polu, dzieci idących do szkoły , bądź w inne miejsca .
Od Jinji  mieliśmy dużo postojów nasz kierowca co chwilę pytał się miejscowych o drogę. Trochę się pogubił i dwa razy zawracał , ale mnie i Tomkowi to nie przeszkadzało, wychylaliśmy głowy za okna i patrzyliśmy na zupełnie inną kulturę.  Zwiedzaliśmy! ;)
Gdy zjeżdżaliśmy z głównej drogi mijaliśmy domki ulepione z zeschniętego błota na konstrukcji , którą tworzyły większe patyki, zadaszone jakąś roślinnością, przypominającą nasze słomiane dachy. Masa ludzi mieszka tam właśnie w takich warunkach i zarabia dziennie poniżej jednego dolara.  Biali ludzie poza większymi miastami to dla nich rzadkość, więc wszyscy dziwnie się na nas patrzyli, niektórzy uśmiechali się , inni machali, albo po prostu wybałuszali na nas oczy.
Około godziny 9 rano trafiliśmy w końcu na miejsce, przejechaliśmy przez zardzewiałą bramę, wypakowaliśmy torby i ściągnęliśmy kajaki z dachu. Wsadziliśmy to wszystko do łódki i przeprawiliśmy się na wyspę. Była ona  zupełnie odcięta od reszty świata. Na pierwszy rzut oka było widać, że życie na niej jest o wiele spokojniejsze i bardziej beztroskie.
                Uganda przywitała nas dość spokojnie i bez większych problemów. Kajaki i my przetrwaliśmy podróż z szalonym kierowcą, zwiedziliśmy okolicę i znaleźliśmy nasza wyspę. Na miejscu zjedliśmy śniadanie, rozbiliśmy namiot i oczywiście poszliśmy na wodę! :)
Pozdrowienia
Zosia z Tomkiem
P.S. C.d.n…. :)